niedziela, 19 listopada 2017

Tie Guan Yin z Muzha, nowy gaiwan i pojemnik na herbatę

Niedawno miałem okazję zaparzyć w domu Tie Guan Yin z Muzha. Muzha, to obecnie dzielnica stolicy Tajwanu, Tajpej, a pochodząca stamtąd wersja Tie Guan Yin, którą dziś opisuję była mocno podprażana (idealna na coraz zimniejsze dni). Spotkania z tą herbatą były bardzo ciekawe i wiele mnie nauczyły. Zaparzała się mocniej i szybciej niż się tego z początku spodziewałem, przez co parzyłem ją uważnie i w skupieniu. Musiałem dostosować ilość liści do charakteru herbaty tak, żeby uzyskać napar o wyważonym smaku. Było to dla mnie dobre, ponieważ parzenie herbaty po pewnym czasie może nabrać cechy czynności wykonywanej automatycznie, a wcale mi na tym nie zależy.

Dodatkowo, w okresie, kiedy miałem tę herbatę u siebie, przeczytałem gdzieś (prawdopodobnie na blogu Teamasters), refleksję mówiącą, że prawdziwą ideą przyświecającą gong fu cha nie jest wcale parzenie dużej ilości liści przez krótki czas, lecz harmonijne wyważenie wszystkich elementów parzenia i skupienie na herbacie.



Tie Guan Yin z Muzha postanowiłem od samego początku parzyć w gaiwanie. Była to dla mnie raczej nowa herbata, nie miałem wcześniej z nią zbyt często do czynienia, a już na pewno nie parzyłem jej nigdy sam w domu. Gaiwan, mimo tego, co się może wydawać osobom, które nie używały go wcześniej, jest jednym z najlepszych naczyń do parzenia herbaty, zwłaszcza takie, której jeszcze się dobrze nie poznało - pozwala na kontrolowanie procesu parzenia dzięki temu, że można bardzo łatwo zerkać do wnętrza i podglądać, czy herbata jest już wystarczająco mocno zaparzona.



Wybrałem mój najnowszy nabytek, gaiwan od Andrzeja Bero, który kupiłem ze względu na to, że mi się po prostu podobał, jak i na efekt, jaki miał się na nim pojawić. Już po pierwszych kilku zaparzeniach pęknięcia szkliwa zabarwiły się od herbaty i powierzchnia naczynia, tak wewnątrz, jak i na zewnątrz pokryła się niesamowitą siatką ciemnych żyłek. Widywałem wcześniej naczynia z taką dekoracją jedynie w internecie i niezmiennie mnie zachwycały. Co ciekawe, pokrywka pozostaje nienaruszona. Andrzej Bero sugerował, żaby moczyć ją w herbacie dla uzyskania tego samego efektu, ale mnie ten kontrast się podoba, tym bardziej, że podstawka również nie ma widocznej siatki spękań i powstaje swoisty wzór: gładka podstawka, na niej główna część gaiwana ze spękaniami przykryta znowu gładką pokrywką.



Gaiwan idealnie prezentuje się z czarką od Anety Zatyki, którą mam już od dłuższego czasu. Można by pomyśleć, że pochodzą z jednego zestawu, a tak naprawdę to dzieła dwóch ceramików. Morzem herbaty jest tutaj sugu z mojego pierwszego koreańskiego zestawu. Dopełnieniem jest naczynie na herbatę, też kupione u Andrzeja Bero w czasie poznańskiego festiwalu herbaty "Zaparzaj!". Takie pojemniki na herbatę w Korei nazywane są chaho [cia-ho] lub daho [ta-ho] (po chińsku będzie ty chyba chahu, po japońsku chako, tak myślę). Od dawna chciałem taki mieć, a ten konkretny jeszcze w dodatku przypomina wyglądem tradycyjne koreańskie onggi, czyli dzban do kiszonek (przy czym prawdziwe onggi są dużo większe).




Jak widać, zwiniętych w kuleczki liści herbaty nie wsypałem dużo. Taka ilość w zupełności wystarczy do przyrządzenia naparu, który dla mnie ma smak wystarczająco intensywny. Ta herbata zaparza się bardzo szybko (mimo liści zwiniętych w kulki). W zapachu liści wsypanych do wygrzanego gaiwana wyraźnie wyczuwalne jest prażenie i tak też jest z samym naparem. Gdy piłem tę herbatę czułem, że jest to oolong, ale smak prażenia był chyba na pierwszym miejscu. Napar ma kolor miodowy, pozostaje taki przez wszystkie parzenia (w końcowych często jest bledszy niż na początku, ale to naturalne).



 Nie będę pisać o ilości liści, temperaturze wody, czy czasie parzenia, bo już dawno przestałem takie dane rejestrować, czy w ogóle zwracać na nie większą uwagę. Kiedy przygotowuję wodę na herbatę, pozwalam jej tylko nieco ostygnąć (jeśli mam parzyć oolongi), zanim przeleję ją do termosu. Ilość liści i czas poszczególnych parzeń, to już kwestia wybitnie indywidualna i według mnie powinna wynikać z dokładnej obserwacji herbaty i jej zachowania. Wtedy herbatę parzy się z uwagą i skupieniem, czas przeznaczony na parzenie poświęcając tylko i wyłącznie obcowaniu z herbatą i jej duchem.



Jeszcze jedna mała uwaga: ja słowo "gaiwan" wymawiam jak najbliżej chińskiego oryginału, czyli "gaiłan".

czwartek, 12 października 2017

Ważne postacie koreańskiej kultury herbaty: Królowa Heo Hwang-ok

Szukając informacji dotyczących początków herbaty w Korei bardzo często natrafiałem na informacje o legendarnej królowej Heo, ponieważ jednak za legendami nie przepadam, z początku pomijałem ten temat. Ale królowa Heo nie dawała za wygraną i ciągle o sobie przypominała, innymi słowy - opowieść o tej starożytnej kobiecie jest we współczesnej Korei tak popularna i żywa, że nie sposób ją pominąć. Tym bardziej, że ma ona związek z kulturą herbaty.

Królowa Heo Hwang-ok (허황옥 / 許黃玉, czyt. ho hłang-ok, gdzie "Heo" jest nazwiskiem) jest legendarną małżonką króla Suro, założyciela starożytnego koreańskiego państwa Gaya z okresu Trzech Królestw. Żyła na przełomie I i II w. n.e. (poślubiła króla Suro w roku 48 n.e.). To bardzo ciekawa postać, choć samo jej istnienie jest nadal przedmiotem sporów wśród historyków. Wspomina o niej trzynastowieczna kronika koreańska Samguk Yusa, lecz nadal nie wiadomo, czy była postacią rzeczywistą. Według legend miała przybyć do Korei z bardzo odległego kraju (najpopularniejsza wersja mówi, że z Indii, konkretniej z miasta Ayodhya w stanie Uttar Pradesh) w celu poślubienia młodego króla, ponieważ taki nakaz uzyskała we śnie. 

Jej przybycie do Korei jest najczęściej badane przez historyków pod kątem pojawienia się na Półwyspie Buddyzmu, lecz mnie najbardziej zaciekawiły jej związki z herbatą. 
Na południu Półwyspu, u podnóża wspominanej przeze mnie nieraz góry Jiri, rosną dzikie krzewy Camellia sinensis, z których produkuje się wysokiej jakości herbatę. Jak już wspominałem w jednym z wcześniejszych wpisów, została ona tam zasadzona za czasów króla Heungdoka z nasion lub sadzonek przywiezionych z Chin (raczej nielegalnie) przez królewskiego posła Daeryoma. Był to IX wiek n.e. i była to pierwsza udana próba uprawy herbaty w Korei. W późniejszych stuleciach, już za czasów dynastii Jeoson (1392-1897), zaniechano uprawy tych krzewów, przez co zdziczały. Dziczały również plantacje herbaty rosnące wokół likwidowanych i niszczonych klasztorów buddyjskich w wielu innych miejscach. Dziko rosnąca herbata stała się następnie, już w czasach nam bliższych, pożywką dla ciekawych opowieści. Jedna z tych opowieści głosi, że to właśnie królowa Heo przywiozła do Korei herbatę w początkach naszej ery i rozpoczęła jej uprawę, i że dzikie krzewy są pozostałością jej plantacji. Jest to legenda, nie znajduje ona potwierdzenia w źródłach historycznych, ale jest bardzo popularna i nie zdziwcie się proszę, jeśli kiedyś ktoś z Korei będzie Was przekonywać, że tak właśnie było.

O królu Suro i jego tajemniczej małżonce nakręcono nawet w Korei serial (taki typowy południowokoreański serial zwany potocznie "dramą").

Podobno królowa Heo żyła 157 lat. Może dzięki herbacie? ;)

O pośle Daeryomie i początkach herbaty w rejonie góry Jiri pisałem tutaj

niedziela, 18 czerwca 2017

Cha Hyeon Won, zielona herbata z Korei

Opiszę dziś herbatę, której bardzo małe opakowanie otrzymałem od pani Pak jako upominek. Jest to herbata zielona z Korei, a dokładniej z podnóża góry Jiri [dziri]. Na opakowaniu widnieje logo powiatu Gurye, który graniczy ze słynnym Hadongiem i również leży w cieniu znanej herbaciarzom góry Jiri. Spodziewać się więc można, że herbata z Gurye również powinna być dobrej jakości.



Tak wygląda opakowanie herbaty. Widnieje na nim nazwa herbaty zapisana znakami chińskimi, co w przypadku herbaty jest częstą praktyką - koreańska kultura herbaty jest mocno związana z tradycją, a znajomość pisma chińskiego jest w Korei nobilitująca (można to porównać do znajomości greki i łaciny na Zachodzie). Nazwa Cha Hyeon Won [cia-hjon-łon] (茶絃宛) była jednak dla mnie dość problematyczna. O ile same znaki pojedynczo mogłem zrozumieć, o tyle w takim połączeniu nie miały dla mnie żadnego sensu. Wertowałem słowniki znaków (czy może raczej przeklikiwałem, bo tych papierowych nie używam od nie pamiętam kiedy) i nadal niczego sensownego nie mogłem ukuć. W końcu, dzięki pomocy mądrych głów* udało się mniej więcej uzyskać znaczenie: "delikatna herbata idealna do picia w ogrodzie" (jest to wolne tłumaczenie).
Małym pismem, już tylko koreańskim, wyjaśniono obok, że jest to herbata produkowana ręcznie, starannie, tradycyjnie itp. i że jest podprażana.

Z tym podprażaniem, to też ciekawa sprawa. Wydawało mi się, że słowo nokcha (녹차/綠茶) będzie w Korei w powszechnym użyciu, bo oznacza po prostu zieloną herbatę (nok=zielony, cha=herbata). Tymczasem bardzo często słyszałem, jak o zielonej herbacie mówi się toekkeumcha [tok-kym-cia] (덖음차), co znaczy "herbata prażona". To całkiem logiczne, zważywszy na proces produkcji zielonej herbaty w Korei. Lektura koreańskich stron poświęconych herbacie uświadomiła mi też, że nazwy tej używa się po to, aby odróżnić herbatę zieloną koreańską (prażoną) od zielonej japońskiej senchy (parowanej). 



Do zaparzenia przygotowałem sobie koreański zestaw (czajnik i miseczka sugu), do niego dwie dość duże czarki (też koreańskie). Ich rozmiar wydaje mi się idealny do domowego picia zielonej herbaty, która jest chłodniejsza i można ją pić z większych czarek, nie trzeba czekać aż nieco ostygnie i nie będzie parzyć. Na obrusiku widnieje napis "herbata to dusza/serce" (茶는 마음입니다) i tutaj też, ile się dało, tyle zapisano znakami chińskimi, czyli tak naprawdę tylko słowo cha, bo pozostała część, to wyrazy rdzennie koreańskie.



Suche liście wydają się dość ciemne, ale wyglądają ładnie, aromat też jest wyczuwalny, choć słabo. Dopiero parzenie wydobywa jej intensywny, roślinny, słodki zapach. Kolor naparu, słomkowo-żółty, może wpadać w jasną zieleń. Zapach niezwykle intensywny, smak bardzo wyraźny, roślinno-warzywny, mnóstwo umami, żadnej goryczki. Bardzo dobrej jakości herbata. Można jej zaparzyć małą ilość i otrzymany napar będzie bardzo smaczny i aromatyczny. Kiedy ją piłem, przypomniało mi się, jak pani Pak wspominała, że jej osobiście najbardziej smakują herbaty z Hadongu, a ta była z sąsiedniego powiatu, czyli też z dobrej okolicy. U podnóża góry Jiri musi być coś specjalnego w glebie, skoro już ponad tysiąc lat temu król nakazał, aby właśnie tam zasadzić sadzonki herbaty przemycone z Chin.








Liście po zaparzeniu nie pozostawiają wątpliwości, że to herbata zielona. Są tam zarówno liście całe, jak i niecałe. Wypiłem już całe opakowanie tej herbaty, było naprawdę małe, i zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie.

*za szczere chęci i pomoc w zrozumieniu nazwy herbaty dziękuję pani Pak i Sayamie.



sobota, 22 kwietnia 2017

Korea, kwiecień 2017

Krótki pobyt w Korei na początku kwietnia pozwolił mi osobiście doświadczyć nieco koreańskiej kultury herbacianej. W czasie, kiedy w Polsce kwiecień nadal nie mógł się zdecydować, którą właściwie jest porą roku, w Korei była już prawdziwa wiosna (choć czasem padało).

Korea przywitała mnie kwitnącymi wiśniami. Drzewa wiśni rosną w wielu miejscach, a temu, kto wpadł na pomysł, żeby zasadzić je wzdłuż lokalnych dróg należy się specjalna nagroda. Wygląda to zjawiskowo.


W pobliżu miasta Gwangyang [głangjang], w którym byłem, znajdują się dwa znane rejony uprawy herbaty - Boseong [posong] i Hadong. Krzewy herbaty w Hadong można obserwować np. przejeżdżając samochodem, rosną one w prywatnych ogrodach w pobliżu rzeki Seomjin [somdzin], jak też dziko na zboczach gór (w opinii miłośników herbaty, te rosnące dziko w górach, z których liście zrywa się ręcznie, dają najlepszą herbatę). Natomiast Boseong to właściwie plantacja i atrakcja turystyczna w jednym. Można tam zostawić samochód na parkingu, trzeba kupić bilet wstępu i wszystko jest zorganizowane tak, żeby przyjąć duże liczby odwiedzających. Na szczęście tego dnia, kiedy tam byłem, była bardzo gęsta mgła. Gości nie było prawie wcale, a krajobraz wyglądał tajemniczo i magicznie. Dzięki mgle i małej liczbie odwiedzających całe miejsce było niezwykle ciche i spokojne (tak naprawdę nie było tam prawie nikogo, tylko pani Pak, ja i przypadkowo spotkana para polskich turystów... przypadkowo spotykani polscy turyści, to chyba nieodłączny element każdego egzotycznego miejsca...)




Krzewy herbaty już szykowały się do nadchodzących zbiorów, które miały nastąpić prawdopodobnie pod koniec miesiąca.

Na miejscu jest oczywiście sklepik z pamiątkami herbacianymi oraz miejsce, gdzie herbaty można się napić.



Na stołach ustawione są zestawy do parzenia herbaty i termosy z wodą, a herbatę dostaje się zapakowaną w saszetki, co pewnie ułatwia obsłudze sprzątanie po gościach. To raczej miejsce do spróbowania herbaty jako jeszcze jednej atrakcji wycieczki. Atmosfera żadna, herbata smakuje przeciętnie.

Dużo lepsze wspomnienia mam z herbaciarni Dayun w rejonie Hadong, gdzie herbatą podjęła nas sama właścicielka, pani Jeong [dziong]. O ile dobrze pamiętam, była to paryocha jej własnej produkcji, bardzo smaczna. Atmosfera miejsca też bardzo herbaciana, spokój, cisza, herbata parzona przez herbaciarza. W herbaciarni można też zaopatrzyć się w ceramikę.





Herbaty można się też napić w mniej oczywistych okolicznościach - np. podczas wizyty w muzeum. W holu muzeum w twierdzy Jinju [dzindziu] miejscowe towarzystwo herbaciane częstowało herbatą.



Można było się przysiąść, napić herbaty, miło pogawędzić z gospodarzami. Mimo, że herbaty mógł się tam napić każdy, kto przechodził obok, atmosfera była mocno herbaciana, spokojna, cicha, przestrzeń herbaciana była bardzo elegancko i schludnie zaaranżowana. Gospodarze bardzo kulturalni i taktowni.

Herbata nie byłaby sobą bez buddyzmu i buddyzm nie byłby sobą bez herbaty, stąd można jej skosztować także podczas odwiedzin w świątyni buddyjskiej. Tutaj zdjęcie jednego z przejść na terenie świątyni Naejang [nedziang], na górze znajduje się pawilon, w którym można nieodpłatnie napić się herbaty.


Po wybraniu stolika, siada się na podłodze (najpopularniejszy w Korei sposób siadania, podłogi w Korei są ciepłe) i otrzymuje czarki oraz dzbanek z naparem. Można poprosić o kolejną porcję.

Tego typu stoły herbaciane są w Korei niezwykle popularne, solidny kawał litego drewna, o naturalnym kształcie. Kultura herbaty w Korei jest mocno związana z naturą.
Nic dziwnego, że herbata w Korei smakuje bardzo dobrze, skoro tamtejsza woda jest wyśmienita. Tutaj ujęcie wody na terenie świątyni Songgwang.

Kultura herbaty w Korei, mimo że nie jest tak rozwinięta jak w Chinach, czy Japonii, jest dobrze widoczna. W większych miastach istnieją towarzystwa herbaciane, a znalezienie sklepu z herbatą, czy akcesoriami nie sprawia większych problemów. Jeśli Koreańczycy mówią o kimś, że "pije herbatę", wszyscy wiedzą o co chodzi i nie reagują zdziwieniem. Kultura herbaty traktowana jest też jako część dziedzictwa narodowego.

Zaskoczyło mnie, że za każdym razem, gdy spotykałem się z ludźmi herbaty i opowiadałem, skąd przyjechałem, padało jedno i to samo pytanie: "A jaką herbatę tam się pije?" Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, bo zupełnie zbijało mnie ono z tropu. "Jak to, jaką?" - myślałem. "Przecież każdy pije taką, jaka mu smakuje". Pani Pak odpowiadała wtedy: "Głównie czarną z Indii i Sri Lanki. Proszę pamiętać, że to jest kraj, w którym nie rośnie ani jeden krzew herbaty". Dopiero po jakimś czasie mnie olśniło: Korea, to przecież kraj, w którym uprawia się herbatę, Koreańczycy piją głównie krajowe herbaty, a pozostałe w ramach ciekawostki. W dużym uproszczeniu można przyjąć, że tamtejsze rozumowanie zakłada następujący porządek: Chińczycy piją oolongi i pu-erhy, Japończycy matchę i senchę, w Indiach króluje chai, a w Korei pije się nokchę i paryochę. Stąd ciekawi byli (nie mając świadomości, że herbata w Polsce nie rośnie), jaką herbatę sobie sami produkujemy i jak wygląda nasza kultura herbaciana. 

Z Korei wróciłem pełen wspomnień, doświadczeń i z przekonaniem, że jeśli wiedzę o herbacie i kulturze herbaty można by zamknąć w książce, to ja nadal jestem gdzieś w okolicach strony tytułowej ;)

wtorek, 21 lutego 2017

Ważne postacie koreańskiej kultury herbaty: Daeryeom

W Korei funkcjonuje wiele opowieści traktujących o rozpoczęciu upraw herbaty, a jedną z najstarszych i najbardziej znanych jest opowieść o pośle Daeryeomie.

Daeryeom [de-rjom] (대렴), żył w Korei w czasach dynastii Shilla (668-935) i jego postać silnie związana jest z historią upraw herbaty w położonym na południu półwyspu rejonie Hadong, w którym znajduje się góra Jiri. Jiri, to jeden z najwyższych szczytów Korei, wokół którego rozciąga się park narodowy o tej samej nazwie. W parku tym rosną krzewy herbaty, z których pozyskuje się wysokiej jakości liście do produkcji herbat koreańskich.

Daeryeom, jako poseł króla Heungdeoka (777-836) udał się na dwór chińskiej dynastii Tang. Wracając do Korei przywiózł ze sobą sadzonki herbaty (niekiedy mówi się, że były to nasiona), które król nakazał zasadzić w okolicy góry Jiri. W tamtych czasach władcy zależało na rozpropagowaniu kultury picia herbaty, wobec czego należało wyszukać i sprowadzić z Chin dobre jakościowo sadzonki krzewu herbacianego. Nie wiadomo niestety, gdzie dokładnie założono ten pierwszy ogród herbaciany. W powiecie Hadong postawiono jednak pamiątkowy głaz nawiązujący do tamtego wydarzenia.

Pochodząca z XII wieku koreańska kronika Samguk sagi tak opisuje to wydarzenie: "W trzecim roku panowania Heungdeoka, czterdziestego drugiego króla Shilla [czyli w roku 828], poseł do kraju Tang, Daeryeom, powrócił z sadzonkami herbaty. Król nakazał je zasadzić przy górze Jiri. Herbata była już obecna w czasach królowej Seondeok [632-647], ale tym razem uprawa wyjątkowo dobrze się przyjęła."


poniedziałek, 20 lutego 2017

Ważne postacie koreańskiej kultury herbaty: Wangin

Od razu przyznam, że miałem wątpliwości, czy Wangina zaliczać w poczet ważnych postaci koreańskiej kultury herbaty, ale pozwolę Czytelnikom zadecydować samemu.

Imaginacyjny portret Wangina, źródło: https://namu.wiki

Wangin [łang-in] (왕인, 王仁, jap. Wani, III-V w. n.e.), to na wpół legendarna postać uczonego z czasów królestwa Baekje (Baekje, [czyt. Pekcie], to jedno ze starożytnych państw koreańskich, istniało w latach 18 p.n.e-660 n.e. i odegrało wielką rolę w przekazywaniu ówczesnych zdobyczy cywilizacyjnych z Chin do Japonii). Wanginowi przypisuje się znaczącą rolę w upowszechnieniu chińskiej kultury, a przede wszystkim chińskiego pisma w Japonii. Co ciekawe, mimo iż był to najprawdopodobniej uczony koreański, informacje o nim zachowały się jedynie w japońskich kronikach, źródła koreańskie o nim milczą, stąd wiadomo o nim niewiele. Niektórzy uczeni są nawet zdania, że nikt taki nie istniał, a jego postać jedynie symbolizuje pewne procesy historyczne tamtej epoki (przekazywanie kultury chińskiej do Japonii przez Koreańczyków jest faktem historycznym).
Sami Koreańczycy obecnie kultywują pamięć o nim, w powiecie Yeongam w prowincji Jeolla Południowa, które są domniemanym (choć nigdy nie udowodnionym) miejscem jego narodzin, znajdują się miejsca pamięci jemu poświęcone. Z podręczników historii młodzi Koreańczycy uczą się, że mistrz Wangin upowszechniał kulturę i cywilizację w Japonii. Domniemany grób Wangina znajduje się w Hirakata, w prefekturze Osaka w Japonii, a jego postać była nawet wykorzystywana w celach politycznych, kiedy Japończycy po aneksji Korei w XX wieku starali się przyspieszyć integrację nowo zdobytego kraju z macierzą.
W "Historii Korei" autorstwa dr Joanny Rurarz można przeczytać: "Dzięki dwóm uczonym z Baekje, Wang-inowi (jap. Wani) i Ajikki (jap. Achiki), którzy udali się na Wyspy, by zająć się kształceniem księcia Waka-iratsuko, na dwór Yamato zawędrowały chińskie księgi i wprowadzone zostało chińskie pismo".

Pomnik Wangina w Yeongam, źródło: news.donga.com


Dlaczego jednak zainteresowałem się postacią Wangina od strony herbacianej? Otóż sami Koreańczycy często mówią, że zawożąc do Japonii pismo chińskie, Wangin zawiózł tam też herbatę. I niezależnie od tego, czy to prawda, czy nie, fakt, że w świadomości współczesnych Koreańczyków takie przekonanie funkcjonuje, pozwala traktować Wangina jako postać istotną dla współczesnej kultury herbaty w Korei.

piątek, 17 lutego 2017

Da Hong Pao

Da Hong Pao, czyli "Wielka purpurowa szata", to jeden z najbardziej znanych oolongów, określany czasem mianem najdroższej herbaty świata. Odnosi się to oczywiście do liści pozyskiwanych z kilku starych krzewów rosnących w górach Wuyi. Ale ponieważ zapotrzebowanie na dobrą herbatę jest duże, obecnie produkuje się ten rodzaj oolonga z innych okolicznych krzewów, mniej lub bardziej spokrewnionych z tymi kilkoma oryginalnymi. Legend o pochodzeniu nazwy słyszałem co najmniej kilka, nie będę może ich tu przytaczać, bo zostały już opisane na pewno w wielu innych miejscach, a dodatkowo nie przepadam za legendami, tak już mam. W każdym razie wspólny mianownik tych, które znam mówi o tym, że ktoś był tym krzewom wdzięczny za herbatę i podarował im purpurową szatę. Na pewno się ucieszyły.

Moją wersję kupiłem w The Tea pod nazwą 2015 Zhengyan Da Hong Pao from Buddha Country Cliff, był to nieplanowany zakup, na zasadzie "a co tam jeszcze masz?", okazał się za to zakupem bardzo dobrym. Miałem już wcześniej okazję spróbować Da Hong Pao z innego źródła, nie była jednak tak dobra. Ale do rzeczy:



Użyłem czajniczka autorstwa Andrzeja Bero, który u mnie służy głównie do mocniej oksydowanych herbat chińskich (jest w środku szkliwiony, co pozwala na stosowanie go do wielu różnych herbat). Przy okazji postanowiłem nie korzystać z czapana, na którym parzę na co dzień, ale skomponować sobie Chaxi, żeby nadać tak szlachetnej herbacie właściwą oprawę. Wykorzystałem materiał, który wcześniej często służył mi jako ręczniczek do herbaty, dzięki czemu powstały na nim ciekawe wzory po herbacianych plamach (pewnie na zdjęciu nie będzie widać). Pod czajniczek postawiłem talerzyk-podstawkę, a jako morza herbaty użyłem sugu z małego koreańskiego zestawu, nie mam jeszcze morza do tego czajniczka.



Do zaparzenia użyłem całej bambusowej łódeczki. Dociekliwym muszę niestety powiedzieć, że nie wiem, ile herbaty się na niej mieści. Mogę co najwyżej powiedzieć, wzorem mojej nauczycielki, pani Pak, że herbaty mieści się "o, tyle" :D Woda miała temperaturę pewnie około 90-93 stopni gdy wlewałem ją do termosu.



Budzenie herbaty, czyli pierwsze kilkusekundowe parzenie, wyszło na tyle intensywne w kolorze, bursztynowe, że trafiło do konsumpcji zamiast to naczynia na zlewki. Było bardzo smaczne. Pojawiły się w nim te charakterystyczne cechy wysoko oksydowanych oolongów, a w szczególności właśnie te cechy, które charakteryzują Da Hong Pao, smak prażenia, skórki od chleba, i tyle jeszcze innych rzeczy, których nie potrafię nazwać. I wszędzie unosił się wspaniały zapach. Z uwagi na moc budzenia, kolejne parzenia również były krótkie, począwszy od kilkusekundowych. I wtedy się zaczęło! Pierwsze parzenie, dłuższe o jakieś trzy, cztery sekundy od budzenia, dało napar o bardzo intensywnym, wspaniałym, głębokim smaku, to co odczuwalne było wyraźnie w budzeniu, tutaj pokazało się w pełnej formie. Ale nie chodzi mi o to, że herbata wyszła jakoś specjalnie za mocna, nie, przeciwnie, była idealna. Pełnia smaku utrzymywała się jeszcze przez trzy lub cztery parzenia (przyznam szczerze, że nawet ich nie liczyłem), aż zabrakło wody w termosie.



Jeśli miałbym porównać tę wersję Da Hong Pao z tym, czego próbowałem dawniej, to tamta dawna wersja była płaska, bez wyrazu i uboga w porównaniu z Da Hong Pao kupionym w The Tea.
I nie podzielę się nawet z nikim, bo wypiłem już wszystko. Chciałem sobie kupić jeszcze, ale w sklepie na razie nie ma, pozostaje czekać na świeżą dostawę.

wtorek, 14 lutego 2017

Pokaz parzenia herbaty

Trzeciego lutego w restauracji Onggi odbyła się karnawałowa impreza firmowa, a jednym z punktów programu było parzenie herbaty dla gości w pokoju herbacianym. Przeprowadzenie parzenia zaproponowano mnie, zgodziłem się, mimo tremy, bo to w końcu ważne doświadczenie.



Chodziło o to, żeby zaparzać herbatę przez cały wieczór kolejno przychodzącym grupom gości, po maksymalnie pięć osób na raz. To tak jakby skok na głęboką wodę, parzenie dla grupy osób to już było dla mnie wyzwanie, a tutaj miało to być wiele kolejnych grup. Stres do potęgi n-tej!



Aneta z Kolektywu przygotowała mi stanowisko, eleganckie Chaxi, za co jestem jej bardzo wdzięczny, a także za to, że wraz z mężem przez pewien czas mi towarzyszyli dodając otuchy.



Zanim przybyli pierwsi goście denerwowałem się, czy woda będzie miała dobrą temperaturę, czy wsypię do czajnika odpowiednią ilość liści, czy nie przeparzę herbaty. Bo czym innym jest parzenie dla innych herbaciarzy, dla "swoich", którzy wybaczą i zrozumieją, a czym innym parzenie dla obcych ludzi, którzy spodziewają się pełnego profesjonalizmu. Gdy pierwsi goście zasiedli na poduchach naprzeciw mnie, cały stres jednak prysnął, wszystko zaczęło się dziać samo, pojawiła się radość z parzenia herbaty innym, a sama herbata była pyszna (próbowałem każdego jednego parzenia, co może nie było najrozsądniejsze z mojej strony).



Wiele się tego wieczoru nauczyłem. Parzyłem herbatę dla gości, z których większość z herbatą ma na co dzień niewiele do czynienia, a jeśli już, to w dość ekstremalny sposób (jedna z pań opowiadała, jak zalewa torebkowego Earl Greya wrzątkiem i trzyma przez 15 minut, tyle ile zajmuje umycie głowy, po czym dodaje pięć łyżeczek cukru i wypija ze smakiem... to, jak na mój gust, doświadczenie herbaciane z gatunku granicznych). Bałem się, że w takim gronie nie będę miał o czym mówić, nie będę wiedział, jak zaciekawić gości. Okazało się, że niepotrzebnie się denerwowałem, opowieść herbaciana snuła się sama. Nauczyłem się, jak o herbacie opowiadać ciekawie i przejrzyście osobom, które z tematem stykają się być może po raz pierwszy. Mnie tamten wieczór upłynął bardzo przyjemnie, mam nadzieję, że równie przyjemnie upłynął moim gościom. Niektórzy przychodzili na herbatę po kilka razy, to chyba dobry znak ;)



Dla tych, którzy się zastanawiają: nie, ani razu nie padło pytanie "dlaczego ten czajnik ma rączkę z boku" ani też "dlaczego te filiżanki nie maja uszek", choć sam zestaw koreański wzbudził słuszne zaciekawienie.




Autorem zdjęć z pamiętnego wieczoru jest Mikołaj (vonskychannel@gmail.com).

piątek, 27 stycznia 2017

Paryocha, herbata o zapachu bambusowego lasu

Gdy kończyło się lato, chowałem do szafki mój mały koreański zestaw do parzenia myśląc, że wrócę do niego na wiosnę następnego roku, kiedy znowu będę w nim parzyć zielone herbaty. Przemknęła mi wtedy przez głowę myśl, że gdybym tak miał Paryocha, to ten zestaw mógłby mi towarzyszyć także zimą, ale niestety herbata ta była wtedy w Polsce niedostępna. Schowałem więc ceramikę, westchnąłem i pomyślałem: "no trudno". Domyślacie się już, co zdarzyło się póżniej?

Paryocha, to herbata koreańska zręcznie wymykająca się klasyfikacji. Sam Internet głupieje, kiedy zapytać go o nią. Jedni twierdzą, że blisko jej do herbat czerwonych, inny, że do żółtych, sami Koreańczycy bywa że mówią o niej żółta, ale żaden głowy nie da. Zresztą, mało ich to obchodzi. Dla nich Paryocha, to po prostu Paryocha, ta druga herbata koreańska, obok zielonej. Jedyne, czego można być pewnym, to że jej liście są mocniej utlenione, być może poddaje się je lekkiej fermentacji (tak naprawdę każdy producent obrabia liście po swojemu). I przyznam szczerze, mnie, podobnie jak Koreańczykom, kwestia przynależności klasowej herbaty ani trochę nie spędza snu z powiek. Mnie też wystarcza wiedza, że jest to "ta druga herbata", ta która bardziej nadaje się na zimowe picie.

Parzyła mi ją pani Pak, kiedy razem z panią Camillą zapraszały mnie na herbatę podczas swojego pobytu w Warszawie w czerwcu zeszłego roku. Zapamiętałem jej smak, bo trudno go pomylić z jakąkolwiek inną herbatą.

Jeszcze koreański zestaw nie zdążył sobie spokojnie postać w szafce, kiedy okazało się, że dostanę w prezencie z Korei właśnie Paryocha. Była to dokładnie taka sama, jak ta, którą piłem z paniami z Korei, lepiej być nie mogło. Jej nazwa, to "Herbata o zapachu bambusowego lasu". Oczywiście, że nie wiem, jak pachnie bambusowy las. Ale jak się tylko dowiem, to sobie porównam. 

Zdjęcie etykiety opakowania, to tutaj jest napisane "herbata o zapachu bambusowego lasu". Jest to herbata uprawiana w rejonie parku narodowego Jiri-san, gdzie znajduje się góra o tej nazwie.


Gdy tylko miałem okazję, od razu zabrałem się do parzenia, przypominając sobie to, czego się o niej nauczyłem od pani Pak. W sumie, bardzo skomplikowane to nie było. Kiedy zapytałem, ile trzeba jej wsypać, pani Pak kazała mi zajrzeć do czajnika i sobie zobaczyć. A gdy zapytałem o to, jaka woda jest potrzebna, w odpowiedzi usłyszałem: "gorąca". To prawda, Paryocha wymaga wody cieplejszej niż zielone herbaty.



Otwieram opakowanie i od razu czuję ten charakterystyczny zapach, jest w nim coś kwaśnego, ale tak bardzo delikatnie, coś, co przywodzi na myśl zapach mokrego lasu. Wsypuję porcję liści do czajnika "o, tyle". Zalewam gorącą wodą i pamiętam, żeby odczekać "tak z minutę może", po czym przelewam napar do sugu, czyli koreańskiego morza herbaty (ten zapach!) i po chwili nalewam sobie do czarki. Pierwszy łyk... i znowu jestem z paniami przy stoliku, jest upalne lato, wieje bardzo delikatny wiatr i jest mi bardzo dobrze. 



Napar jest bursztynowo-brązowy, czasem potrafi być nieco bardziej pomarańczowo-rudy, zależy ile liści się użyje. Delikatna kwaskowatość też przybiera różne oblicza w różnych parzeniach. To przy tej herbacie zrozumiałem, dlaczego panie z Korei z taką swobodą podchodziły do kwestii parametrów parzenia (oprócz, oczywiście, ich olbrzymiego doświadczenia). Paryocha wychodzi bardzo dobra niezależnie od temperatury wody, czasu parzenia, ilości liści (w ramach zdrowego rozsądku, rzecz jasna). 

Wypiłem już oczywiście cały zapas, który dostałem, ale jestem wdzięczny, że mogłem sobie zimowe dni ocieplić taką pełną wspomnień herbatą.

O spotkaniu z panią Pak i panią Camillą możecie poczytać więcej tutaj.
O tej samej herbacie pisała też Jola.
A bardziej naukowo napisała o niej kiedyś Agnieszka.
A jeśli ktoś jeszcze nie wie, jak wygląda wspomniany mały koreański zestaw, to można go zobaczyć tutaj.