piątek, 27 stycznia 2017

Paryocha, herbata o zapachu bambusowego lasu

Gdy kończyło się lato, chowałem do szafki mój mały koreański zestaw do parzenia myśląc, że wrócę do niego na wiosnę następnego roku, kiedy znowu będę w nim parzyć zielone herbaty. Przemknęła mi wtedy przez głowę myśl, że gdybym tak miał Paryocha, to ten zestaw mógłby mi towarzyszyć także zimą, ale niestety herbata ta była wtedy w Polsce niedostępna. Schowałem więc ceramikę, westchnąłem i pomyślałem: "no trudno". Domyślacie się już, co zdarzyło się póżniej?

Paryocha, to herbata koreańska zręcznie wymykająca się klasyfikacji. Sam Internet głupieje, kiedy zapytać go o nią. Jedni twierdzą, że blisko jej do herbat czerwonych, inny, że do żółtych, sami Koreańczycy bywa że mówią o niej żółta, ale żaden głowy nie da. Zresztą, mało ich to obchodzi. Dla nich Paryocha, to po prostu Paryocha, ta druga herbata koreańska, obok zielonej. Jedyne, czego można być pewnym, to że jej liście są mocniej utlenione, być może poddaje się je lekkiej fermentacji (tak naprawdę każdy producent obrabia liście po swojemu). I przyznam szczerze, mnie, podobnie jak Koreańczykom, kwestia przynależności klasowej herbaty ani trochę nie spędza snu z powiek. Mnie też wystarcza wiedza, że jest to "ta druga herbata", ta która bardziej nadaje się na zimowe picie.

Parzyła mi ją pani Pak, kiedy razem z panią Camillą zapraszały mnie na herbatę podczas swojego pobytu w Warszawie w czerwcu zeszłego roku. Zapamiętałem jej smak, bo trudno go pomylić z jakąkolwiek inną herbatą.

Jeszcze koreański zestaw nie zdążył sobie spokojnie postać w szafce, kiedy okazało się, że dostanę w prezencie z Korei właśnie Paryocha. Była to dokładnie taka sama, jak ta, którą piłem z paniami z Korei, lepiej być nie mogło. Jej nazwa, to "Herbata o zapachu bambusowego lasu". Oczywiście, że nie wiem, jak pachnie bambusowy las. Ale jak się tylko dowiem, to sobie porównam. 

Zdjęcie etykiety opakowania, to tutaj jest napisane "herbata o zapachu bambusowego lasu". Jest to herbata uprawiana w rejonie parku narodowego Jiri-san, gdzie znajduje się góra o tej nazwie.


Gdy tylko miałem okazję, od razu zabrałem się do parzenia, przypominając sobie to, czego się o niej nauczyłem od pani Pak. W sumie, bardzo skomplikowane to nie było. Kiedy zapytałem, ile trzeba jej wsypać, pani Pak kazała mi zajrzeć do czajnika i sobie zobaczyć. A gdy zapytałem o to, jaka woda jest potrzebna, w odpowiedzi usłyszałem: "gorąca". To prawda, Paryocha wymaga wody cieplejszej niż zielone herbaty.



Otwieram opakowanie i od razu czuję ten charakterystyczny zapach, jest w nim coś kwaśnego, ale tak bardzo delikatnie, coś, co przywodzi na myśl zapach mokrego lasu. Wsypuję porcję liści do czajnika "o, tyle". Zalewam gorącą wodą i pamiętam, żeby odczekać "tak z minutę może", po czym przelewam napar do sugu, czyli koreańskiego morza herbaty (ten zapach!) i po chwili nalewam sobie do czarki. Pierwszy łyk... i znowu jestem z paniami przy stoliku, jest upalne lato, wieje bardzo delikatny wiatr i jest mi bardzo dobrze. 



Napar jest bursztynowo-brązowy, czasem potrafi być nieco bardziej pomarańczowo-rudy, zależy ile liści się użyje. Delikatna kwaskowatość też przybiera różne oblicza w różnych parzeniach. To przy tej herbacie zrozumiałem, dlaczego panie z Korei z taką swobodą podchodziły do kwestii parametrów parzenia (oprócz, oczywiście, ich olbrzymiego doświadczenia). Paryocha wychodzi bardzo dobra niezależnie od temperatury wody, czasu parzenia, ilości liści (w ramach zdrowego rozsądku, rzecz jasna). 

Wypiłem już oczywiście cały zapas, który dostałem, ale jestem wdzięczny, że mogłem sobie zimowe dni ocieplić taką pełną wspomnień herbatą.

O spotkaniu z panią Pak i panią Camillą możecie poczytać więcej tutaj.
O tej samej herbacie pisała też Jola.
A bardziej naukowo napisała o niej kiedyś Agnieszka.
A jeśli ktoś jeszcze nie wie, jak wygląda wspomniany mały koreański zestaw, to można go zobaczyć tutaj.


5 komentarzy:

  1. Aż mi narobiłeś smaka na tą herbatę. Lubię smakować różne herbatki. Zielone, czerwone, żółte, owocowe... bo czarnych mam już dość. Sama jestem teraz ciekawa smaku bambusowego lasu i zapachu też. Jakbyś je opisał?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jestem dobry w opisywaniu smaków i aromatów. Mogę Ci tylko napisać, że uczucie jest zbliżone do picia herbaty czerwonej (na Zachodzie czarnej), czasem do herbaty żółtej, czuć charakterystyczną delikatną kwaśność. Niestety, ciężko jej w Polsce spróbować, bo nikt jej nie sprowadza. Czajownia sprowadza Paryocha od innego producenta, też jest dobra (piłem i będę do niej wracać) ale jednak wyraźnie inna od opisanej tutaj.

      Usuń
  2. No piękny opis:)
    Bardzo mi posmakowała ta herbata.
    Ciekawe podejżcie do klasyfikacji- "ta druga" bardzo w moim stylu:D
    I zawsze jestem pod wrażeniem, kiedy osoba z wiedzą herbacianą przygotowuje herbatę, Ty podpytujesz gotowy na cały wykład, a tu pada odpowiedź no "tak na oko" albo "masz zobacz":D

    OdpowiedzUsuń
  3. Najbardziej mnie przekonało zdanie "Pierwszy łyk... i znowu jestem z paniami przy stoliku, jest upalne lato, wieje bardzo delikatny wiatr i jest mi bardzo dobrze" :) I ja też bym tak chciała. To najlepsza rekomendacja ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak złapiemy trochę oddechu, to napijecie się ze mną :) Warto!

      Usuń