W dzisiejszym parzeniu wyjątkowe było to, że właściwie każdy z jego elementów miał dla mnie duże znaczenie. Oczywiście, parzenie herbaty samo w sobie jest zawsze wyjątkowe, a przynajmniej staram się, żeby tak było, dziś jednak było coś jeszcze.
Zacznijmy od herbaty - Dong Ding Oolong był pierwszą herbatą opisaną przeze mnie na blogu! I choć ciężko będzie w to uwierzyć, od tamtej pory nie piłem często tego rodzaju oolonga... aż do niedawna, kiedy kupiłem go podczas zakupów u Wojtka z The Tea. Opisywana dzisiaj herbata, to organiczny Cui Yu Dong Ding Oolong. Jak mówił sam Wojtek, jest to klasyczny, niskooksydowany oolong, bez szału, ale przyzwoity.
Dla mnie jednak szał jest. Od kiedy pierwszy raz w życiu spróbowałem dobrego oolonga (a był to właśnie niskooksydowany Dong Ding) zakochałem się w tym śmietankowo-kwiatowym aromacie i smaku. Kiedy więc Wojtek mówił, że to taki "klasyczny, poprawny oolong" wiedziałem, że bardzo chcę go wypić. I nie zawiodłem się, herbata smakuje dokładnie tym, za co pokochałem tę grupę herbat, aromat jest bardzo wyraźny, przyjemny.
Liście pozwijane są w zgrabne grudki, dość duże (zauważyłem jakiś czas temu, że bywają oolongi pozwijane w bardzo drobne grudki i zazwyczaj okazują się wtedy niskiej jakości). Kolor mają zielono-szmaragdowy, ta wersja herbaty nie jest podprażana (ewentualnie jest, ale bardzo delikatnie).
Porcję herbaty przesypałem do drewnianej łódeczki autorstwa Krzysztofa, który wytwarza drewniane akcesoria herbaciane. Należy do przesympatycznej grupy kieleckich herbaciarzy, której cechą szczególną jest bardzo niska średnia wieku (to prawdopodobnie w tej grupie znajduje się najmłodszy polski herbaciarz, choć jeszcze akurat jego nie miałem okazji poznać). O Krzysztofie będzie jeszcze za chwilę, bo łódeczka to nie jedyne cudo jego autorstwa. O ile dobrze pamiętam, jest wykonana z jesionu, z miejscowego drewna. Podoba mi się taki naturalny, lokalny akcent. Wiele osób utyskuje, że w Polsce kultura herbaty nie stoi na wysokim poziomie, a może właśnie dzięki takim ludziom jak herbaciarze, którzy są artystami-rzemieślnikami uda się ją podnieść na wyższy poziom. Łódeczka ma piękne, naturalne, nieregularne kształty, nie pachnie, dzięki czemu można bez przeszkód podziwiać aromat liści herbaty. Jest jedna rzecz, która sprawia, że jest mi wyjątkowo bliska - dostałem ją od Krzysztofa w prezencie urodzinowym.
Dzisiejsze chaxi to jednak nie tylko ta łódeczka. O gaiwanie autorstwa Andrzeja Bero już pisałem. Stali czytelnicy powinni też już poznawać obrusik przywieziony z Korei. Nowością są: szklane morze herbaty i czarka. Morze znalazłem kilka dni temu podczas zakupów "u Wietnamczyków" czyli na Marywilskiej (w Warszawie). Kupiłem też oczywiście trochę herbat, które czekają na swoją kolej. Gdy okazało się, że do odjazdu autobusu mam jeszcze kwadrans, przeszedłem się niespiesznie pomiędzy sklepikami i trafiłem na sklep z artykułami domowymi, gdzie w rogu, zakurzone i niechciane leżało najprawdziwsze szklane morze herbaty, jak z tych wszystkich super-hiper HD i w ogóle filmików na youtubie. Nie mam pojęcia, czy sprzedawca miał świadomość, że to jest prawdziwe morze herbaty (obstawiam, że nie, tym bardziej, że urodę miał bliskowschodnią, a nie wiem, jak u nich ze znajomością gong fu cha). Zapytałem o cenę, sprzedawca przechylił głowę, jego oczy mówiły: "u mnie było coś takiego?" i odpowiedział, że osiem złotych.
Napar każdej herbaty prezentuje się niesamowicie w takim naczyniu.
A teraz czarka: też łączy się z nią sentyment, bo to także jest prezent urodzinowy. Tym razem od Jakuba, z tej samej kieleckiej grupy, który od pewnego czasu doskonali swoje umiejętności ceramika. Czarka jest dość duża (w sam raz na porządne jednoosobowe herbatowanie), będzie idealna na lato. Jest jasna, więc zielone herbaty będą się w niej ładnie prezentować, niska, ale szeroka, dzięki czemu napar zdąży odrobinę przestygnąć przed wypiciem. W pakiecie prezentowym był jeszcze hohin, ale jest za duży na dzisiejsze parzenie. Pewnie wystąpi przy innej okazji.
No i stolik. Tak, ten stolik, to jest coś. Od czasu wizyty w Korei chorowałem na taki naturalny, drewniany stolik o surowej, nieco chropowatej estetyce. Tam chyba wszyscy herbaciarze takie mają i po prostu musiałem mieć i ja. Ale nie mam pojęcia jak się pracuje z drewnem (bo naprawdę myślałem o tym, żeby samemu sobie zrobić). Na szczęście latem minionego roku na spotkaniu herbacianym zmówiłem się z Krzysztofem, który obiecał taki stolik dla mnie zrobić. I zrobił, czego efekt widać na zdjęciu. Ja osobiście jestem zachwycony.
Wróćmy do herbaty. Zagotowałem sobie wodę, przygotowałem chaxi, przesypałem porcję herbaty na łódeczkę. W tym czasie woda się uspokoiła i odrobinę przestygła, akurat na zielonego oolonga. Przekonałem się do sposobu parzenia, jaki sugerowała Ania Włodarczyk na swoich warsztatach - zamiast króciutkiego budzenia herbaty, które się zazwyczaj wylewa, łączy się budzenie z pierwszym parzeniem, trwa ono wtedy tak w przybliżeniu do minuty. Dobrze się to sprawdza ze skręconymi oolongami, które dzięki temu mają szansę nieco nasiąknąć wodą. Wlewam nieco wody do gaiwana, aby go rozgrzać, przelewam ją do morza, wrzucam liście do rozgrzanego gaiwana i zalewam wodą z czajnika. W czasie, kiedy herbata parzy się po raz pierwszy, przelewam wodę z morza do czarki, spokojnie rozgrzewam czarkę i niespiesznie wylewam wodę do naczynia na zlewki. Po tym czasie przelewam napar z gaiwana do morza i okazuje się, że jest wyśmienity. Czyli sposób działa. Okazało się też, że napar przelany z gaiwana mieści się idealnie w czarce, w takim razie do kolejnych parzeń morze herbaty nie będzie mi już potrzebne. A było tych parzeń wiele, bo to wydajna herbata.
Herbata jest pyszna, aromatyczna, wspaniale wypełnia usta smakiem. Piję ją powoli i zapominam o całym świecie.
Garść odnośników:
do sklepu thetea.pl
Jakub prowadzi na Facebooku profil Jakubtpottery
Krzysztof prowadzi profil Tea woodworks