sobota, 28 listopada 2015

Joongjak plus (Vision Korea)

Pora rozstać się z koreańskimi ciekawostkami i opisać ostatnią z nich, czyli Joongjak plus z formy Vision Korea.
I znowu ten "plus", do tej pory nie wiem, co on oznacza i jak znam życie, dowiem się kiedyś przy okazji czegoś zupełnie innego :)

O firmie Vision Korea nie wiedziałem nic, wobec czego zacząłem szperać w Internecie i okazało się, że mają stronę na facebooku. To rzeczywiście firma koreańska zajmująca się dystrybucją herbaty, ale najzabawniejsze było to, że ich zdjęciem profilowym jest... logo marki Hechagi (to ta z dwóch poprzednich wpisów). Miałem nadzieję, że może jakoś stopniują jakość swoich herbat i w tych sypanych wersjach znajduje się coś lepszego niż w torebkach.

Opakowanie jest zupełnie zwyczajne, trochę jakby nawet nie-handlowe, przywodzi mi na myśl jakieś techniczne opakowanie służące do przekazania herbaty do innego działu w firmie, ale jeszcze nie do sprzedaży. Szaro-srebrne, lekko błyszczące, z dość prostą naklejką. Lekkie, herbaty było tam naprawdę niewiele, na jakieś dwa posiedzenia.


Liście prezentują się przyzwoicie, zielone, poskręcane jak trzeba, całe lub w sporych fragmentach.



Przygotowałem wodę o temperaturze pomiędzy 65 a 70 stopni i na czajniczek o pojemności 200ml przeznaczyłem dwie łyżeczki herbaty, około 3 gramów. Pierwsze parzenie trwało 2 minuty, drugie 2min 30sek.

Liście wsypane do rozgrzanego czajnika pachniały obiecująco, ale niespecjalnie koreańsko. 

Napar wyszedł mocno żółty i miał lekki aromat :) Jednak aromat ten przypominał bardziej chińskie zielone herbaty (z gatunku tych mocno takich sobie), nie wyczuwałem w nim nic typowo koreańskiego; w smaku podobnie. Czułem, że piję zwyczajną chińską zieloną herbatę, nie było tego poszukiwanego przeze mnie posmaku orzechowego. Dość wyraźnie wyczuwalna gorycz mnie zaskoczyła... nie sądziłem, że w tak niskiej temperaturze nadal uda się wyciągnąć z herbaty gorycz, a już na pewno nie po dwóch minutach.
Drugie parzenie niewiele różniło się smakiem od pierwszego, może goryczy było nieco więcej. 



Hmm... miałem wielką nadzieję, że chociaż na koniec opiszę Wam naprawdę fajną koreańską herbatę, a tu klapa. Mogę tylko powiedzieć, że poszukiwania koreańskiego smaku trwają nadal i mimo zakończenia mini cyklu o ciekawostkach z Kraju Spokojnego Poranka, ich herbaty będą się tutaj pojawiać dość często ;)

Pomyślałem też, żeby nieco zmienić formę przedstawiania tutaj herbat. Zamiast opisywania pierwszego zetknięcia ze świeżo zakupionymi nowinkami, będę się skupiał na przedstawianiu herbat, które piję od dłuższego czasu i wiem, jak smakują parzone w różnych warunkach klimatycznych/emocjonalnych/dzisiaj-wszystko-mi-z-rąk-leci.


czwartek, 26 listopada 2015

Joongjak z torebki

Przedostatni wpis w ramach mini cyklu koreańskiego będzie dotyczyć herbaty Joongjak w wersji torebkowej. Jest to produkt tej samej marki, co Sejak z poprzedniego wpisu, opakowanie różni się tyko kolorem (no i nazwą), w środku tak samo znalazłem torebkę piramidkę. Na opakowaniu widnieje napis Joongjak Plus, ale niestety, nie wiem nic o tym, co ten "plus" miałby oznaczać. Joongjak, to herbata o jeden zbiór późniejsza niż Sejak, liście teoretycznie powinny być większe, bardziej wytrzymałe i co za tym idzie, powinny potrzebować nieco cieplejszej wody. Tak gdzieś przynajmniej wyczytałem ;)


Tak naprawdę długo zastanawiałem się, czy w ogóle jesty sens poświęcać tej herbacie wpis, ale skoro zrobiłem już wszystkie zdjęcia, to zdecydowałem, że jednak coś napiszę. Ten blog powstał nie tylko z chęci podzielenia się wrażeniami z mojej herbacianej wędrówki, ale też jako swoisty notatnik, który pozwoli mi w przyszłości wrócić do wypitych już herbat i przypomnieć sobie, jak je kiedyś odbierałem. Dzisiejszy wpis może mieć wydźwięk "ostrzegawczy", w razie gdybym kiedyś znowu natrafił na tę herbatę ;)

Liście w torebce prezentują się całkiem w porządku, widać ich spore kawałki, podobnie jak przy poprzedniej.




Przygotowałem wodę o temperaturze 70 stopni, znowu zaparzyłem herbatę w kubku i tym razem dałem jej 2 minuty. Sam wymyśliłem te proporcje (chwalipięta), a potem znalazłem w internecie takie same wskazówki ;) (była taka piosenka w przedszkolu... "Samochwała w kącie stała"... czy jakoś tak :P ). 
Napar miał obiecujący kolor, ale nie pachniał; niektórzy pewnie się już domyślają, co będzie dalej... no właśnie, smaku też nie miał. Wyszła z tego taka zwyczajna zielona herbata, nie zła... nie mogę powiedzieć, że była zła. Jedynie nie miała wyraźnego, konkretnego smaku. Goryczy było tylko tyle, żeby poczuć ją na końcu języka już po całkowitym wypiciu. Ale przyznam, że spodziewałem się o wiele więcej. 
Zrobiłem nawet drugie parzenie, wydłużone do 2min 30 sek, ale nic to nie dało. Taką herbatę można by pić do jakiegoś suchego lub ciężkiego posiłku, jako ciepły napój, ale samą, to niespecjalnie bym polecał.

Liście wyjęte z rozerwanej torebki (mogłem ją bez problemu rozerwać wzdłuż szwu gołymi palcami) wyglądają przyzwoicie, ale widać wyraźnie, że są pocięte.



Ostatnią herbatą w tym cyklu będzie też Joongjak, też "plus", ale z zupełnie innej firmy i nie torebkowy. Mam nadzieję, że okaże się też dużo lepszy. Cierpliwości, to już niedługo ;)

wtorek, 24 listopada 2015

Sejak z torebki

Dziś kolejny wpis w ramach mini cyklu koreańskiego. Tym razem spróbuję herbaty Sejak, ale wyjątkowo będzie to wersja w torebce. 

Herbata ta trafiła do mnie w bardzo ciekawych okolicznościach; jakiś czas temu zacząłem odważniej przyznawać się do moich herbacianych zainteresowań i gdy usłyszała o nich moja znajoma Koreanka odparła, że... jej mama jest w Korei dyplomowaną ekspertką herbacianą i od lat zajmuje się ceremoniami parzenia herbaty (oczy mi się zaświeciły) :D Obiecała mi, że nas kiedyś ze sobą pozna, jak tylko mama znowu będzie z wizytą w Polsce i dała mi przy okazji kilka próbek herbaty prosto z Korei. Ulżyło jej, że ma je komu dać, bo ani ona, ani jej mąż życia by za herbatę jednak nie oddali ;)




Opisywana dzisiaj torebkowa wersja Sejak jest pierwszym z tych drogocennych upominków.
Opakowanie jest ładne, schludne, dobrej jakości. Nie znam marki "Hechagi", która widnieje na nim, ale nie jestem sam, bo Internet też zbyt wiele o niej nie powiedział. Jedyne, co na jej temat znalazłem, to jakieś amerykańskie wykazy zarejestrowanych marek i znaków handlowych (czy jakoś tak). Otworzyłem opakowanie i wyciągnąłem z niego torebkę-piramidkę, ucieszyłem się, bo są one nieco lepsze od tych płaskich, liście mają w nich więcej miejsca, żeby się rozwinąć. Badanie organoleptyczne suszu wykazało obecność zarówno połamanych na drobno liści, jak i tych całych, dużych, lekko poskręcanych jak to w herbatach z Korei. Proporcja połamanych do całych - pół na pół, czyli całkiem nieźle.



Przygotowałem sobie wodę o temperaturze około 70 stopni, kubek (a dlaczego nie?... raz na jakiś czas można zaszaleć :) i po prostu zalałem wodą torebkę, zostawiając ją na półtorej minuty.

Kolor naparu był ładny, delikatnie żółto-zielony, aromatu specjalnego nie było, ale smak w porządku. Delikatny, bez goryczy, słodkawy. Typowy dla koreańskich herbat posmak orzechów tutaj miał postać wyraźnie bardziej zbliżoną do kawy zbożowej, co było bardzo interesujące. Zrobiłem sobie jeszcze drugie parzenie trwające 2 minuty, ale tego smaku już w nim nie było, została mi delikatna, przyjemna zielona herbata bez cech szczególnych.


Kolejne ciekawostki już czekają w kolejce ;)

niedziela, 22 listopada 2015

Tajemnicza herbata Korea Jeju

Następna herbatą w cyklu koreańskim będzie Korea Jeju kupiona razem z poprzednią Jeoncha. Jej cena była równie zastanawiająco niska, ale tutaj mam ciekawszą sytuację - po Jeoncha od razu było widać, że mniej więcej wszystko się zgadza. Tutaj natomiast nawet nazwa pozostaje zagadką. Jeju (czyt. dziedziu), to jedynie nazwa wyspy, największej wyspy należącej do Korei, o żyznej glebie wulkanicznej, na której uprawia się wiele roślin, od herbaty po mandarynki. To, że herbata nazywa się Korea Jeju, co sprzedawca uroczo z francuska przeczytał jako "żeżu", z akcentem na "żu" ;) mówi tylko tyle, że prawdopodobnie została tam wyprodukowana. Liście pozwalają sądzić, że być może jest to jakiś Sejak (se-dziak), może Joongjak (dziung-dziak), albo nawet najpóźniejszy z koreańskich zbiorów, czyli Daejak (te-dziak); nie potrafię ich jeszcze rozróżniać wyłącznie po spojrzeniu. Liście są charakterystycznie lekko poskręcane, ciemnozielone.



Biorąc pod uwagę, że jest to herbata zielona, produkowana bardziej na sposób chiński (czyli podprażana), przygotowałem sobie wodę o temperaturze około 80 stopni. Imbryk, jak zwykle, 200ml i 2 gramy liści. Herbata wsypana do rozgrzanego imbryka pachniała naprawdę ładnie, sugerowała, że wyjdzie mi z tego typowo koreański napar, co mnie ucieszyło. Pierwsze parzenie trwało 2 minuty. Napar wyszedł mocno żółty, czasami może wpadający w lekką zieleń, ale głowy nie dam, takie tylko miałem wrażenie. Pachnieć nie pachniał. W smaku... też bez rewelacji, było czuć wyraźnie gorycz i nic poza tym. Żadnej sugestii smaku, ani nawet posmaku. Odechciało mi się robić drugie parzenie, ale dla przyzwoitości je zrobiłem, bo szkoda mi było całej tej wody czekającej w termosie, jednak jego efektów nawet nie ma sensu opisywać.




Na tym mógłby się ten wpis skończyć, gdyby nie to, że mnie coś tknęło i przygotowałem sobie nową porcję wody, tym razem w temperaturze 75 stopni. Sięgnąłem po paczkę z herbatą i zrobiłem nowe parzenie, krótsze, bo trwało 1min 30sek. I co? No... lepiej :) Gorycz czuć nadal, tak jak poprzednio, ale pojawił się wyraźny, koreański smak! Taki słodkawy, lekko orzechowy. Czyli nie jest tak źle z tą herbatą :D Będę jeszcze z nią eksperymentować, spróbuję jeszcze niższej temperatury, może zaparzę tylko minutę, w każdym razie ma ona potencjał. Nie jest może najlepszą przedstawicielką swojego gatunku, ale nie żałuję, że ją kupiłem, będą z niej ludzie ;) Wygląda też na to, że herbaty z Korei potrzebują łagodniejszego traktowania, to ciekawe.

Przygotujcie się na więcej, bo kolejne koreańskie ciekawostki czekają już w kolejce ;)

piątek, 20 listopada 2015

Jeoncha, ponoć organic

Dzisiejszy wpis będzie początkiem nieśmiało niedawno zapowiedzianego koreańskiego mini-cyklu. Mam do opisania kilka próbek koreańskiej herbaty, z różnych źródeł; poza tym, nie przez przypadek mój blog nazwałem Dado... moja droga herbaty ma wyraźnie koreańskie zabarwienie.

Pierwszą z herbat tego cyklu będzie koreańska Jeoncha (czyt. dzion-cia). Wymowę podałem tylko dlatego, że w Polsce wielu dystrybutorów sądzi, iż nazwy herbaty są wyrazami francuskimi i trochę mnie w środku skręca, kiedy sprzedawca oferuje mi herbatę "żąsza".

Herbatę kupiłem w sklepie stacjonarnym i była niepokojąco tania, ale innej nie mieli. Postanowiłem spróbować i kupiłem niewielką ilość, było to już jakiś czas temu, jeszcze sporo przed wyprawą do Krakowa, która pozostawiła we mnie trwały ślad ;)

Jeoncha, to koreański odpowiednik japońskiej herbaty sencha (podobieństwo nazw to nie przypadek, to ten sam wyraz, w dwóch wersjach językowych). Jej początki sięgają czasów, kiedy Japończycy okupujący Półwysep Koreański zaczęli produkować tam herbatę na swój sposób. Jest ona produkowana po dziś dzień, tą samą technologią, co w Japonii, czyli liście herbaty są traktowane parą wodną, a nie podprażane.
Powinny one zatem wyglądać jak sencha, jednak to, co mnie udało się kupić wyglądem przypomina raczej herbatę bancha. Liście są większe, matowe i niespecjalnie aromatyczne.



Przygotowałem sobie wodę o temperaturze między 70 a 75 stopni. Do 200ml imbryka wsypałem 2g liści, wyszło tego około 2 łyżeczki. Parzyłem 1 minutę (no dobrze, 1min 10 sek ;) Drugie parzenie wydłużyłem do 1min 30sek.

Liście wsypane do wygrzanego imbryka pachniały ładnie, przypominały zapach herbaty sencha, ale z tą silna koreańską nutą. Napar wyszedł obiecujący w kolorze, mocno ciemnożółty, ale niestety raczej bezwonny. Smak, jak można się było spodziewać po zapachu, prawie niewyczuwalny. Gdzieś tam, hen daleko, majaczył na horyzoncie smak zbliżony do herbaty sencha, ale był bardzo słaby i niewyraźny, momentami zupełnie go nie było. Szkoda, bo bardzo tęskniłem do niego po powąchaniu rozgrzanych liści jeszcze przed parzeniem. Herbata, po wypiciu całej czarki, dawała w ustach lekki efekt ściągający.




Drugie parzenie miało już trochę goryczy, co było dość nieprzyjemne i wyraźnie czuć było, że nie ma sensu próbować następnych parzeń.



Podsumowując - nie zraziłem się do Jeoncha jako takiej, bo wiem, jak powinna smakować. Tę partię, którą mam, wypiję jak najszybciej (bo przecież nie wyrzucę, to w końcu herbata) i następnym razem kupię sobie przez internet te piękne, błyszczące, świeże listki.

W dzisiejszym wpisie wystąpiła czarka kupiona w Czarce. Prosimy o oklaski dla debiutantki ;)



Styczeń 2016

Postanowiłem wrócić do tej herbaty, zostało mi jej jeszcze trochę w opakowaniu, akurat ilość na kilka zaparzeń. W czasie, który minął od pierwszego jej opisania miałem okazję spróbować japońskiej herbaty bancha i kiedy spojrzałem ponownie na Jeoncha Organic, uderzyło mnie ich podobieństwo. Liście tej konkretnej jeoncha również wydawały się starsze i większe, co skłoniło mnie do tego, żeby zaparzyć ją cieplejszą wodą, około 80 stopni. Efekt był zadowalający, smak stał się wyraźniejszy, goryc się nie pojawiała, a parzyłem przez 2 minuty. Nadal nie twierdzę, że to wybitna herbata, ale przynajmniej znalazłem sposób, żeby nie była aż tak niepitna. Wyszło na to, że jednak warto przyjrzeć się herbacie i zastanowić, czy zalecane parametry parzenia będą dobre. Chyba zrobiłem kolejny mały krok na Drodze Herbaty :)

środa, 18 listopada 2015

Weekend w Krakowie: Czarka i Czajownia

Miniony weekend obfitował u mnie w herbaciane emocje za sprawą mojej swoistej pielgrzymki do miejsc herbacianych w Krakowie. Była to wprawdzie zwykła wizyta towarzyska, ale tym razem miałem do zrealizowania swój plan, który zakładał odwiedziny w dwóch miejscach, o których czytałem i słyszałem już wiele, czyli o herbaciarniach "Czarka" i "Czajownia". Pogoda była nienajlepsza na zwiedzanie, ale idealna do przesiadywania nad czarką najlepszej, aromatycznej herbaty w miłym wnętrzu, dlatego moi towarzysze nie mieli nic przeciwko, żeby dać się zaciągnąć do obu tych miejsc.

Czarkę przy Floriańskiej odwiedziliśmy w sobotę wczesnym wieczorem. Wejście znajduje się w bramie kamienicy, jest oznaczone, drogę wskazują stosowne strzałki, ale mam wrażenie, że jeśli ktoś jej nie szuka, to na nią nie trafi. Do drzwi herbaciarni prowadzą w dół strome schody, które były dla mnie pewnym zaskoczeniem, ich ściany po obu stronach pokryte były flamastrowymi bazgrołami niedopilnowanej młodzieży i bardzo mnie ten widok zdziwił. Wszelkie wątpliwości minęły jednak, gdy weszliśmy do środka.
Herbaciarnia była pełna. Dotarło wtedy do mnie, że jeśli ktoś podaje ludziom pyszną herbatę, to nie musi na ulicy ustawiać bijącego w oczy neona, ani martwić się tym, że ktoś pomazał ścianę. Lokal nie jest zbyt duży, stąd może się okazać, że w taki wieczór jak tamten, warto uprzednio zarezerwować miejsce. My zostawiliśmy numer telefonu i pospacerowaliśmy chwilę po okolicy czekając na wolne miejsce. 
Było warto! Wybór herbat godzien podziwu, co jedna, to lepsza, było mi bardzo ciężko się zdecydować. Ceny były bardzo pozytywnym zaskoczeniem - za równowartość zwykłej kawy z sieciowej kawiarni można mieć dzbanek herbaty na dwie osoby, trzy razy! (przy niektórych herbatach dwa razy, ale to niczego nie zmienia :)
Moja taktyka była następująca: spróbować tych herbat, których jeszcze nie znam, a chcę się dowiedzieć jak smakują, bo w takim miejscu na pewno zrobią je dobrze. I z tego powodu zamówiłem sobie oolong Tie Kuan Yin, do którego wcześniej miałem pecha. Ale, że ceny takie przystępne, zamówiłem jeszcze dzbanek herbaty koreańskiej Sejak. Obsługa w postaci miłej pani była profesjonalna, nie bałem się powierzyć jej przyrządzenia herbaty, chciałem też jak najwięcej z nią porozmawiać, ale bałem się, że jak się do niej przykleję, to niechcący zaduszę i dlatego trzymałem emocje na wodzy :)
Herbata była pyszna! Podana w ładnych dzbankach, do których dostaliśmy piękne czarki. Byłem zachwycony! Piłem na przemian to Tie Kuan Yin, to Sejak, obie tak samo wyśmienite. Tie Kuan Yin smakowała podobnie do innych niskooksydowanych oolongów, poczułem smak znany mi np. z Dong Dinga, stąd wiem, że to od tej pory jeden z moich ulubionych rodzajów herbaty. Z kolei Sejak smakował dokładnie tak, jak to pamiętałem z wizyt u Koreańczyków, tym swoim unikalnym smakiem koreańskich herbat, z lekką nutą słodkości, orzechów. Chciałem tak siedzieć w nieskończoność i pić te herbaty, ale kiedy się skończyły trzeba było się zebrać i wychodzić, bo była już godzina zamknięcia.

Następnego dnia, w niedzielę, odwiedziłem Czajownię na krakowskim Kazimierzu. Ku mojemu zaskoczeniu, moi krakowscy znajomi znali Czajownię, ale nie ze względu na wyśmienite herbaty, lecz dlatego, że "tam się chodzi na sziszę". Nie, nie martwcie się, nie kazałem ich wychłostać, byłem wyrozumiały i pomyślałem, "no dobrze, ale może jednak warto wypróbować jej herbaciane oblicze".
Wchodzi się tam zwyczajnie, od ulicy, wejście jest miłe dla oka, ale zbyt wiele nie pamiętam, bo tego dnia lało i nie rozglądałem się zbytnio, buty mi przemokły i chciałem jak najszybciej być w środku. Wnętrze większe niż w Czarce, są tam trzy sale, dwie z nich przeznaczone do picia herbaty i palenia, jedna tylko do herbaty. Więcej światła, ale to zrozumiałe, bo Czajownia znajduje się na parterze, a Czarka w piwnicy.
Obsługa równie miła i profesjonalna, pani pozostawiła nam na stoliku menu i mały dzwonek, którym mieliśmy ją wołać. Uparcie odmawiałem użycia go, tłumacząc innym, że osoby, która parzy herbatę nie można tak traktować. 
Tym razem wybrałem dla siebie znowu koreańską herbatę Sejak, bo jakoś mało mi jej było po poprzednim wieczorze (no i planuję niebawem mały koreański cykl wpisów). I tym razem była pyszna, smakowała ciut inaczej, bo parzona była odrobinę niższą temperaturą, niż w Czarce, co bardziej przypomina mój sposób parzenia. Ponownie przeżywałem momenty wyciszenia nad czarką i ponownie miałem ochotę zagadać panią na śmierć, kiedy zanosiłem czajnik po kolejne parzenie :)

Po wizycie w Czajowni poszliśmy jeszcze na chwilkę do Czarki... bo chciałem mieć pamiątkę z wyjazdu, a pamiętałem gablotę z ceramiką, którą tam poprzedniego wieczora podziwiałem. Kupiłem więc w "Czarce" czarkę, która na pewno pojawi się niebawem na łamach bloga, jak tylko zorganizuję jej profesjonalną sesję zdjęciową ;) 

Gdyby mnie ktoś zapytał, które miejsce poleciłbym bardziej, to nie potrafiłbym odpowiedzieć i chyba zasugerowałbym, żeby sobie nie żałować i odwiedzić obydwa ;) Mam już ustawioną poprzeczkę, jeśli chodzi o standard herbaciarni i będę takich szukać tutaj, w Warszawie. A przy następnej wizycie w Krakowie już wiem, w które dwa miejsca pójdę na pewno. Na szczęście wyjazd z Krakowa nie oznacza pożegnania z dobrymi herbatami, bo oba miejsca prowadzą sklepy wysyłkowe :D
W moim odczuciu, jeśli ktoś akurat jest w Krakowie i herbata nie jest jej/mu obojętna, to te dwie herbaciarnie są obowiązkowym punktem wizyty!

piątek, 13 listopada 2015

Tai Ping Hou Kui i mieszane uczucia

O tej herbacie słyszałem i naoglądałem się wiele, ale nie sądziłem, że spróbuję jej tak szybko. Odkąd zacząłem prowadzić blog, mam wrażenie, że moja droga herbaty stała się bardziej Shinkansenem herbaty i w zasadzie nic nie powinno mnie dziwić :)

Okazało się, że mogę kupić Tai Ping Hou Kui w sklepie stacjonarnym, u pana Herbaty. Zaraz jak tylko zobaczyłem na ich stronie, że mają taką nowość pojechałem i kupiłem sobie małą porcję.

To jedna z najciekawiej wyglądających odmian herbaty. Produkowana jest z niezwykle wielkich liści odmiany shi da, która rośnie wyłącznie w rejonie chińskiej prowincji Anhui. W teorii produkcją zajmują się tylko i wyłącznie trzy wsie, w praktyce, jak to w życiu bywa, do sukcesu tej herbaty pragnie się podłączać wielu innych producentów i jest ona szeroko podrabiana. Jest uważana za jedną z najlepszych chińskich herbat, a jej nazwa ma związek z "przywódcą małp". Słyszałem o legendzie, która głosi, że przywódca małp w podzięce za pogrzeb, jaki wyprawił mu przypadkowy wieśniak, tchnął swego ducha w krzew herbaty i tak miała powstać nowa odmiana.

Liście Tai Ping Hou Kui są naprawdę duże i spłaszczone tak, że wydają się cienkie jak kartka papieru. Sprawiają wiele problemu przy pakowaniu ich w torebki i niespecjalnie nadają się do parzenia w imbryku, chyba, że ktoś ma tak duży, z tak szerokim otworem, że spokojnie je tam umieści. Zazwyczaj do zaparzania tej herbaty używa się wysokich szklanek i tak też zrobiłem ja.






Suche liście w opakowaniu pachną przyjemnie, delikatnie, sugerują coś kwiatowego, raczej słodkiego.


Zaparzyłem 2 gramy herbaty w szklance używając 200ml wody o temperaturze między 75 a 80 stopni. Czas parzenia, to: I 1min, II 1min, III 1min 30sek, IV 2min.

Liście wsypane do wygrzanej szklanki pachną... morsko (łagodnie ujmując). Zapach jest intensywnie rybno-wodorostowy. To naprawdę ciekawe. Nie dałem się zastraszyć i parzyłem :)


Pierwsze parzenie dało jasny w kolorze napar o bardzo przyjemnym, delikatnym, kwiatowym smaku, który momentami stawał się jakby słodkawy. Miałem dziwne wrażenie, jakby chwilami herbata podrzucała mi skojarzenia ze smakiem japońskiej senchy, ale to było bardzo ulotne wrażenie. Piłem z wielką przyjemnością.
Drugie i dalsze parzenia były tylko odrobinę słabsze od pierwszego i przy trzecim i czwartym dawała się już wyczuć odrobina goryczy, ale na tyle słaba, że zupełnie mi nie przeszkadzała.



No dobrze, to skąd w takim razie te mieszane uczucia?
Wyobraźcie sobie, że przy pierwszym podejściu, dwa dni temu, zaraz po zakupie, herbata ta pokazała mi język. Użyłem wtedy 3 gramów suszu i być może nie przestrzegałem czasu parzenia tak dokładnie i ogólnie byłem dość zaaferowany i trochę zmęczony (ten dzień był pracowity). Być może dlatego pierwsze parzenie było wtedy, nie owijając w bawełnę, obrzydliwe. Smakowało tak rybnie, że myślałem, że go nie wypiję. Drugie parzenie ratowało sytuację, było bowiem takie, jak dziś, kwiatowe i delikatne, kolejne były dość nijakie. Czy to taka sugestia, żeby do herbaty nie podchodzić w pośpiechu i ze zmąconym wnętrzem? Pierwsze spotkanie z Tai Ping Huo Kui było dla mnie cokolwiek traumatyczne, choć wiem już, że niektórzy bardzo gustują w rybnych herbatach ;)



To taki szybki wpis przed jutrzejszą wyprawą do Krakowa - mam w planach odwiedzić herbaciarnie Czarka i Czajownia. Wrażeniami oczywiście podzielę się zaraz po przyjeździe; jestem niesamowicie podekscytowany!

sobota, 7 listopada 2015

Darjeeling Margaret's Hope FF

Naszła mnie pewnego razu ochota na spróbowanie herbaty Darjeeling. Wiele już o niej słyszałem i czytałem, ale jeszcze nigdy nie miałem okazji spróbować. Tak się skoncentrowałem na sprawdzaniu rozmaitych rodzajów herbaty z Azji Wschodniej, że zupełnie zaniedbałem te wszystkie inne rejony, w których uprawia się krzewy herbaciane. Może to dlatego, że czarną herbatę piłem przez cale życie i wydawało mi się, że niczym mnie już nie zaskoczy?
Nie wiedziałem, czego się właściwie spodziewać po herbacie Darjeeling, wydawało mi się, że będzie to taka sobie, czarna herbata (przez skojarzenia z ogólnie dostępną herbatą cejlońską), jednak rozbudzona dopiero co poznanymi oolongami ciekawość nowych smaków kazała mi zbadać, co kryją w sobie skarby Indii.

Jest w centrum Warszawy taki malutki sklepik z herbatą, do którego mam sentyment jeszcze z czasów studenckich, i który raz na jakiś czas odwiedzam. Jego asortyment nie jest może aż tak rozbudowany, jak oferta sklepów internetowych ortodoksyjnych herbaciarni, ale zdziwiłby się, kto by przypuszczał, że nie można tam znaleźć dobrej herbaty. Większość moich dotychczasowych herbacianych odkryć pochodziła właśnie stamtąd.
Podczas mojej ostatniej wizyty poprosiłem Pana Herbatę (tak naprawdę jest ich dwóch, ale dla uproszczenia i jeden i drugi, to dla mnie Pan Herbata) o Darjeeling, patrząc jednocześnie na niezbyt drogą wersję stojącą pomiędzy aromatyzowanymi cejlonami na półce naprzeciw mnie. Pan Herbata jednak, zamiast po nią sięgnąć, zapytał, o który mi chodzi, co wprawiło mnie w osłupienie, bo przecież widziałem tylko jeden rodzaj. Wykonał gest ręką w kierunku podłogi koło siebie i dopiero kiedy pochyliłem się przez ladę, zorientowałem się, o co mu chodzi. Na podłodze pod ścianą zobaczyłem rząd skrzynek, z których każda zawierała w sobie herbatę Darjeeling. Opowiedział mi o każdej z osobna, a ja zdecydowałem wziąć taką, która będzie "wypośrodkowana cenowo". Okazała się nią być Margaret's Hope FF.

Nazwa "Nadzieja Małgorzaty" brzmi intrygująco, prawda? I nie, nie jest to chwytliwa produkcja zespołu copywriterów z modnego biura. To nazwa, która wzięła się z prawdziwej historii, dość smutnej zresztą. Sięga ona lat dwudziestych XX wieku, kiedy posadę w jednym z ogrodów (tak tam nazywają plantacje) w pobliżu miasta Dardżyling objął pewien brytyjski dżentelmen. Miał dwie córki, z których młodsza, Małgorzata, szczególnie upodobała sobie nową okolicę i uwielbiała ogród, w którym pracował jej ojciec. Gdy nadszedł czas podróży do Anglii obiecała sobie, że wróci do swojego ukochanego miejsca, jednak zachorowała i zmarła w drodze do Europy. Pogrążony w żałobie ojciec postanowił nazwać plantację jej imieniem. Sam ogród niedawno świętował 150-lecie, założono go w roku 1864.

Znalazłem na jego temat jeszcze jedną przydatną informację - otóż wiedząc, że ogrody Darjeeling bywają krytykowane za złe traktowanie najniżej opłacanych pracowników, z przyjemnością przeczytałem, że Margaret's Hope posiada certyfikat ETP (Ethical Tea Partnership).

A teraz o samej herbacie.
FF, to first flush, czyli herbata z pierwszych zbiorów. I rzeczywiście, liście są drobne, delikatne, widać, że dopiero co wyrosły i od razu zostały zerwane. To bardzo przyjemny widok, nie mają one wszystkie identycznego koloru, widać tam liście ciemniejsze, jaśniejsze, rozmaite odcienie zieleni i brązu. Zapach też przyjemny, dzisiejsze parzenie tej herbaty na potrzeby tego wpisu nie było moim pierwszym, stąd wiem już, że zapach suchych liści jest delikatną zapowiedzią smaku i aromatu samego naparu. Ale o tym za chwilę.



Do zaparzenia użyłem wody o temperaturze około 90 stopni (między 90 a 95), imbryka 200ml i łyżeczki herbaty (czyli około 2-3g). Najpierw zastosowałem budzenie trwające krócej niż 5 sekund, potem kolejne parzenia: I 2min, II 2min 30sek, III 3min, IV 3min 30sek. Początkowo planowałem trzy parzenia, ale zostało mi wystarczająco wody w termosie, a ta herbata jest taka dobra...

Liście wsypane do wygrzanego imbryka pachną pięknie, nie jestem mistrzem w opisywaniu zapachów i wiem, że moje określenia bywają dziwaczne; ja opiszę go jako mocny zapach mokrego egzotycznego drewna, może czegoś w rodzaju korzenno-orientalnego aromatu do ciasta.

Już pierwsze parzenie dało napar o głębokim, bursztynowym kolorze, aż przyjemnie było patrzeć. W smaku - rewelacja, wszystko co zapowiadał aromat można było teraz poczuć na języku. Czuć wyraźnie, że pije się czarną herbatę, ale jest ona delikatna, aksamitna i pozbawiona goryczy, ma głęboki smak z tymi niesamowitymi nutami, o których wspominałem wcześniej.

Kolejne parzenia dawały napar o identycznym kolorze, charakterystyczny smak stawał się słabszy, ale nadal była to wyśmienita, delikatna czarna herbata bez nieprzyjemnej goryczy.




Pewnym zaskoczeniem są liście wyjęte na koniec z imbryka - wcale nie są czarne, czy brązowe, a raczej ciemnozielone. I widać wyraźnie, że są to drobne, młode liście.




Darjeeling Margaret's Hope to herbata, która była dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Jej smak okazał się niesamowity i zupełnie niespodziewany, to jakby odkryć czarną herbatę na nowo.

wtorek, 3 listopada 2015

Shincha 2015

Shincha, czyli dosłownie "nowa herbata", to zielona japońska herbata z pierwszych w danym roku zbiorów. Często o niej słyszałem, nigdy jednak, aż do teraz, nie próbowałem i już wiem, że omijało mnie wiele.
Kupiłem sobie małe opakowanie przy okazji wizyty w sklepie z japońską ceramiką, tak na próbę, bo akurat była i pomyślałem, że warto w końcu wiedzieć, jak smakuje.

Opakowanie jednym się podoba (np. mnie), innym nieszczególnie, ale estetyka Japonii, to temat na osobne dzieło. 

Po rozcięciu opakowania pierwsze, co zrobiłem, to oczywiście wsadziłem nos i porządne wywąchałem, z czym mam do czynienia. O ile w przypadku innych herbat był to do tej pory dość rutynowy zabieg, o tyle shincha nauczyła mnie nieco pokory. Nie wiedziałem, że jej zapach jest aż tak intensywny, skutkiem czego poczułem go w najgłębszych częściach mózgu i żołądka. Kiedy już się ocknąłem, zacząłem sprawdzać jej zapach nieco ostrożniej; jest niesamowity, mocno trawiasty, bardzo świeży i słodki, nie mogłem się oderwać. Pomyślałem, że jeśli ta herbata smakuje tak, jak pachnie, będzie to święto dla moich kubków smakowych.
Potem spojrzałem na susz i trochę się zmartwiłem, bo zobaczyłem listki bardzo pokruszone. Około jedna trzecia miała postać tych charakterystycznych igiełek, jakie znam np. z herbaty sencha, ale cała reszta była bardzo pokruszona. Pomyślałem, że oto ja, laik, zakupiłem sobie shincha jakiegoś podłego sortu. Ale ten mocny, świeży zapach nie dawał mi spokoju, bo sugerował, że herbata jest wyśmienita. Po kilku minutach spędzonych w internecie dowiedziałem się, że podobno to normalne i shincha właśnie tak wygląda. 




Zaparzyłem ją tak:
W imbryku 200ml zaparzyłem ok. 2g suszu. Pierwsze parzenie wodą o temperaturze 70 stopni przez minutę, drugie identycznie.

Pierwsze parzenie dało napar intensywnie zielono-żółty, odrobinę mętny. Wychowałem się w latach 80-tych i pierwsze, o czym pomyślałem, to cytrynowy wibowit. W smaku niesamowita, bardzo świeża, trawiasta (tak, jak zapowiadał to zapach z opakowania), o wyraźnie wyczuwalnym smaku umami.



Drugie parzenie było bardziej ciemnozielone, bardziej mętne, a smak nieco głębszy, mocniejszy, choć podobny do smaku z pierwszego parzenia.

Cecha, na którą zwróciłem uwagę, to fakt, że herbata ta mocno zatyka ujście do dzióbka imbryka. Wynika to z tego, że jest w dużej mierze drobna - fusy zlepiają się i ciężko wylać napar. Widziałem na filmikach w internecie, że niektórzy kołyszą imbrykiem kilkakrotnie w czasie nalewania, żeby poruszyć liście i ułatwić nalewanie.



Od czasu pierwszego zaparzania piłem tę herbatę już kilkakrotnie, bardzo mi zasmakowała i już wiem, że będę wyczekiwać momentu, kiedy przyszłoroczna shincha pojawi się w sprzedaży.

niedziela, 1 listopada 2015

Oolong Dong Ding

Chińska tradycja zaleca jesienią picie herbat oolong, czyli średnio utlenianych, ponieważ mają one lekko zagrzewać nas w te chłodniejsze dni. Zazwyczaj staram się trzymać tych dawnych wytycznych, choć przyznam, że nie popadam w fanatyzm.

Dong Ding, pisany też np. jako Tung Ting lub Dong Ti, nie jest najmocniej utlenianym oolongiem (podobno około 30%), stąd uważa się, że bliżej mu do herbat zielonych niż czarnych. Jego nazwa pochodzi od góry Dong Ding (凍頂) na Tajwanie, na której to pierwotnie uprawiano sadzonki herbaty przywiezione z prowincji Fujian znajdującej się na kontynencie. Obecnie krzewy wykorzystywane do produkcji tej konkretnej herbaty rosną na zboczach wielu innych okolicznych gór. Nazwa samej góry też mnie zaciekawiła - Dong Ding oznacza "zmarznięty wierzchołek", a doszukałem się też informacji, że ponoć (nie znam chińskiego) oznaczać to może "chodzić na zmarzniętych palcach", co z kolei ma być idiomem na wspinanie się na palcach; był to podobno najbardziej efektywny sposób dotarcia na szczyt tej góry.

Liście herbaty, wraz z drobnymi kawałkami gałązek, są zwinięte w nieregularnie kulki. Ja osobiście nie czuję wyraźnego zapachu w samych suchych liściach. 












Dong Ding przechowuję w starej puszce po czarnej herbacie Liczi (oczywiście gruntownie umytej), nadaje się ona doskonale dzięki podwójnemu zamknięciu. Poza tym, bardzo lubię stare puszki po herbacie, każda ma swoją wyjątkową historię.




Parzenie:
Temperatura wody: 90°C - 95°C
Imbryk 200ml
Ilość herbaty: 3g
Czas parzenia: Budzenie < 5 sek, I 2 min, II 2 min 30 sek, III 3min

Herbata wsypana do rozgrzanego imbryka zaczyna wydzielać piękny śmietankowo-kwiatowy zapach, który daje wiele nadziei co do przyszłego smaku. Pierwsze i drugie parzenie dają miodowo-żółty napar i mają intensywny smak, śmietankowo-kwiatowy, dokładnie taki, jakiego można się spodziewać po zapachu suchych liści w wygrzanym imbryku. Wyraźnie odczuwalny jest też smak, który ja, jak i wielu częstowanych gości, określamy jako "rosołkowy", mnie bardzo on odpowiada. Trzecie parzenie jest nieco słabsze, ale smak i aromat nadal są wyraźnie wyczuwalne. Często zaparzam tę herbatę też po raz czwarty i nawet piąty, i przyznam, że herbata ta jest bardzo smaczna nawet wtedy, choć oczywiście odpowiednio słabsza.






Lubię po zaparzeniu herbaty wyciągnąć liście i je oglądać. Są one różnej wielkości, zazwyczaj całe lub prawie całe. Widać na nich ciemniejsze plamki świadczące o częściowym utlenieniu i postrzępione brzegi liści, co jest jedną z cech oolongów.
 









Zanim trafiłem na Dong Dinga, próbowałem innych oolongów i najwyraźniej miałem pecha trafiać na herbatę niskiej jakości, cena też by na to wskazywała. Wydawało mi się, że nie będzie to herbata dla mnie, ale Dong Ding zupełnie zmienił moje podejście i teraz mogę go polecać każdemu.