Niedawno miałem okazję zaparzyć w domu Tie Guan Yin z Muzha. Muzha, to obecnie dzielnica stolicy Tajwanu, Tajpej, a pochodząca stamtąd wersja Tie Guan Yin, którą dziś opisuję była mocno podprażana (idealna na coraz zimniejsze dni). Spotkania z tą herbatą były bardzo ciekawe i wiele mnie nauczyły. Zaparzała się mocniej i szybciej niż się tego z początku spodziewałem, przez co parzyłem ją uważnie i w skupieniu. Musiałem dostosować ilość liści do charakteru herbaty tak, żeby uzyskać napar o wyważonym smaku. Było to dla mnie dobre, ponieważ parzenie herbaty po pewnym czasie może nabrać cechy czynności wykonywanej automatycznie, a wcale mi na tym nie zależy.
Dodatkowo, w okresie, kiedy miałem tę herbatę u siebie, przeczytałem gdzieś (prawdopodobnie na blogu Teamasters), refleksję mówiącą, że prawdziwą ideą przyświecającą gong fu cha nie jest wcale parzenie dużej ilości liści przez krótki czas, lecz harmonijne wyważenie wszystkich elementów parzenia i skupienie na herbacie.
Tie Guan Yin z Muzha postanowiłem od samego początku parzyć w gaiwanie. Była to dla mnie raczej nowa herbata, nie miałem wcześniej z nią zbyt często do czynienia, a już na pewno nie parzyłem jej nigdy sam w domu. Gaiwan, mimo tego, co się może wydawać osobom, które nie używały go wcześniej, jest jednym z najlepszych naczyń do parzenia herbaty, zwłaszcza takie, której jeszcze się dobrze nie poznało - pozwala na kontrolowanie procesu parzenia dzięki temu, że można bardzo łatwo zerkać do wnętrza i podglądać, czy herbata jest już wystarczająco mocno zaparzona.
Wybrałem mój najnowszy nabytek, gaiwan od Andrzeja Bero, który kupiłem ze względu na to, że mi się po prostu podobał, jak i na efekt, jaki miał się na nim pojawić. Już po pierwszych kilku zaparzeniach pęknięcia szkliwa zabarwiły się od herbaty i powierzchnia naczynia, tak wewnątrz, jak i na zewnątrz pokryła się niesamowitą siatką ciemnych żyłek. Widywałem wcześniej naczynia z taką dekoracją jedynie w internecie i niezmiennie mnie zachwycały. Co ciekawe, pokrywka pozostaje nienaruszona. Andrzej Bero sugerował, żaby moczyć ją w herbacie dla uzyskania tego samego efektu, ale mnie ten kontrast się podoba, tym bardziej, że podstawka również nie ma widocznej siatki spękań i powstaje swoisty wzór: gładka podstawka, na niej główna część gaiwana ze spękaniami przykryta znowu gładką pokrywką.
Gaiwan idealnie prezentuje się z czarką od Anety Zatyki, którą mam już od dłuższego czasu. Można by pomyśleć, że pochodzą z jednego zestawu, a tak naprawdę to dzieła dwóch ceramików. Morzem herbaty jest tutaj sugu z mojego pierwszego koreańskiego zestawu. Dopełnieniem jest naczynie na herbatę, też kupione u Andrzeja Bero w czasie poznańskiego festiwalu herbaty "Zaparzaj!". Takie pojemniki na herbatę w Korei nazywane są chaho [cia-ho] lub daho [ta-ho] (po chińsku będzie ty chyba chahu, po japońsku chako, tak myślę). Od dawna chciałem taki mieć, a ten konkretny jeszcze w dodatku przypomina wyglądem tradycyjne koreańskie onggi, czyli dzban do kiszonek (przy czym prawdziwe onggi są dużo większe).
Jak widać, zwiniętych w kuleczki liści herbaty nie wsypałem dużo. Taka ilość w zupełności wystarczy do przyrządzenia naparu, który dla mnie ma smak wystarczająco intensywny. Ta herbata zaparza się bardzo szybko (mimo liści zwiniętych w kulki). W zapachu liści wsypanych do wygrzanego gaiwana wyraźnie wyczuwalne jest prażenie i tak też jest z samym naparem. Gdy piłem tę herbatę czułem, że jest to oolong, ale smak prażenia był chyba na pierwszym miejscu. Napar ma kolor miodowy, pozostaje taki przez wszystkie parzenia (w końcowych często jest bledszy niż na początku, ale to naturalne).
Nie będę pisać o ilości liści, temperaturze wody, czy czasie parzenia, bo już dawno przestałem takie dane rejestrować, czy w ogóle zwracać na nie większą uwagę. Kiedy przygotowuję wodę na herbatę, pozwalam jej tylko nieco ostygnąć (jeśli mam parzyć oolongi), zanim przeleję ją do termosu. Ilość liści i czas poszczególnych parzeń, to już kwestia wybitnie indywidualna i według mnie powinna wynikać z dokładnej obserwacji herbaty i jej zachowania. Wtedy herbatę parzy się z uwagą i skupieniem, czas przeznaczony na parzenie poświęcając tylko i wyłącznie obcowaniu z herbatą i jej duchem.
Jeszcze jedna mała uwaga: ja słowo "gaiwan" wymawiam jak najbliżej chińskiego oryginału, czyli "gaiłan".
Ha, największą przyjemnościa (dla mnie), jest właśnie sam proces zaparzania i mam nadzieje, że nie złapie mnie syndrom automatyzacji w tej kwestii :)
OdpowiedzUsuńTak, parzenie herbaty to wyjątkowa przyjemność. Dlatego warto czasem trafić na wymagającą herbatę, która zapobiegnie rutynie :)
Usuń