Trzeciego lutego w restauracji Onggi odbyła się karnawałowa impreza firmowa, a jednym z punktów programu było parzenie herbaty dla gości w pokoju herbacianym. Przeprowadzenie parzenia zaproponowano mnie, zgodziłem się, mimo tremy, bo to w końcu ważne doświadczenie.
Chodziło o to, żeby zaparzać herbatę przez cały wieczór kolejno przychodzącym grupom gości, po maksymalnie pięć osób na raz. To tak jakby skok na głęboką wodę, parzenie dla grupy osób to już było dla mnie wyzwanie, a tutaj miało to być wiele kolejnych grup. Stres do potęgi n-tej!
Aneta z Kolektywu przygotowała mi stanowisko, eleganckie Chaxi, za co jestem jej bardzo wdzięczny, a także za to, że wraz z mężem przez pewien czas mi towarzyszyli dodając otuchy.
Zanim przybyli pierwsi goście denerwowałem się, czy woda będzie miała dobrą temperaturę, czy wsypię do czajnika odpowiednią ilość liści, czy nie przeparzę herbaty. Bo czym innym jest parzenie dla innych herbaciarzy, dla "swoich", którzy wybaczą i zrozumieją, a czym innym parzenie dla obcych ludzi, którzy spodziewają się pełnego profesjonalizmu. Gdy pierwsi goście zasiedli na poduchach naprzeciw mnie, cały stres jednak prysnął, wszystko zaczęło się dziać samo, pojawiła się radość z parzenia herbaty innym, a sama herbata była pyszna (próbowałem każdego jednego parzenia, co może nie było najrozsądniejsze z mojej strony).
Wiele się tego wieczoru nauczyłem. Parzyłem herbatę dla gości, z których większość z herbatą ma na co dzień niewiele do czynienia, a jeśli już, to w dość ekstremalny sposób (jedna z pań opowiadała, jak zalewa torebkowego Earl Greya wrzątkiem i trzyma przez 15 minut, tyle ile zajmuje umycie głowy, po czym dodaje pięć łyżeczek cukru i wypija ze smakiem... to, jak na mój gust, doświadczenie herbaciane z gatunku granicznych). Bałem się, że w takim gronie nie będę miał o czym mówić, nie będę wiedział, jak zaciekawić gości. Okazało się, że niepotrzebnie się denerwowałem, opowieść herbaciana snuła się sama. Nauczyłem się, jak o herbacie opowiadać ciekawie i przejrzyście osobom, które z tematem stykają się być może po raz pierwszy. Mnie tamten wieczór upłynął bardzo przyjemnie, mam nadzieję, że równie przyjemnie upłynął moim gościom. Niektórzy przychodzili na herbatę po kilka razy, to chyba dobry znak ;)
Dla tych, którzy się zastanawiają: nie, ani razu nie padło pytanie "dlaczego ten czajnik ma rączkę z boku" ani też "dlaczego te filiżanki nie maja uszek", choć sam zestaw koreański wzbudził słuszne zaciekawienie.
Autorem zdjęć z pamiętnego wieczoru jest Mikołaj (vonskychannel@gmail.com).
Łukaszu, cieszę się Twoim nowym herbacianym doświadczeniem :) Wygląda na to, że różne ścieżki herbaciane lubią się ze sobą splatać dostarczając ciekawych wrażeń i refleksji - i tak wielbiciel herbaty słodzonej chochlami cukru zachwyca się delikatnym naparem z maleńkiej czareczki :) A jakie herbaty parzyłeś tego pamiętnego wieczoru?
OdpowiedzUsuńOch, były tam herbaty z Korei: zielona Sejak i Wooricha, była żółta Mogan Shan, oolong od pana Shibamoto... nie pamiętam, czy coś jeszcze.
Usuń